Magia wspólnej gry

Czyżby i moje dziecko nie umiało przegrywać?

Jak nauczyć dziecko przegrywać? Umiejętność przegrywania, a właściwie jej brak, to problem, który pojawia się zarówno wśród dzieci rodziców maniakalnie grających, jak i tych, którzy o świecie nowoczesnych planszówek niewiele wiedzą (są jeszcze tacy?).

Jak nauczyć dziecko przegrywać?

My, rodzice na wiele sposobów próbujemy oswoić maluchy z porażką. Jedni z nas się podkładają, by oszczędzić frustracji, inni wręcz przeciwnie – od kołyski uczą twardego przestrzegania reguł. Są tacy, którzy godzinami tulą, rozmawiając o trudnych emocjach, i tacy, którzy dają nadzieję na wygrana w kolejnej rozgrywce, oraz tacy, którzy grają tylko w gry kooperacyjne, a nawet tacy, którzy grożą, że więcej nie zagrają.

Bez względu na to, z którą grupą się identyfikujesz, założę się, że nie raz wypowiadałeś znamienne słowa: „wygrywanie nie jest w grze najważniejsze – liczy się wspólna, dobra zabawa!” (Czasem myślę, że mogłabym sobie tę sentencję wytatuować). Bo czy nie o to chodzi w graniu, by się świetnie bawić, by być ze sobą, by razem spędzać czas?

Jak tłumaczysz dziecku zasady?

I tu, Drogi Rodzicu, przychodzi czas na refleksję: a jak tłumaczymy dzieciom gry? „Wygrywa ten, kto pierwszy…”, „Chodzi o to, by zdobyć jak najwięcej…”, „Zwycięzcą zostaje osoba, która…” Prawda? A potrafisz bez tego? Ba, czy stać Cię na zagranie w grę „bez wygrywania”?

CZYTAJ:  „Magia i Myszy" – epicka przygoda dla najmłodszych

Podejmij wyzwanie

Jakiś czas temu spośród tłumu skandującego powszechną opinię, że dziecię musi nauczyć się przegrywać, wyłamały się głosy mówiące o tym, że małe dziecko po prostu nie dojrzało jeszcze do rywalizacji. Bardzo mnie one zaintrygowały. No jak to?! Przecież jest tyle cudnych gier dla dzieci! Przecież planszówki to samo dobro! Ten wspólnie spędzony czas, o innych korzyściach nie wspominając… Mamy nie grać? Na tak radykalny pomysł nie było (i nie ma) we mnie zgody, ale zasłyszane zdanie zaczęło we mnie kiełkować…

„Domek na drzewie” i „Epoka Kamienia. Junior”

Najpierw tłumacząc bardziej skomplikowane gry, zaczęłam wyciągać tylko jeden ich element, by przećwiczyć fragment mechaniki. Jak choćby w „Domku na drzewie”, gdzie układamy pomieszczenia zgodnie z kolorem, ale tak, by zachować równowagę. Nie chodziło o żadne wygrywanie, tylko o to, by każde z dzieci ułożyło domek zgodnie z zasadami gry – moje przedszkolaki bawiły się przednio i wielokrotnie chciały właśnie do takiego wariantu wracać. Poszłam za ciosem i pokusiłam się o małą zmianę przy rozgrywce „Epoki Kamienia. Junior”. Zamiast ścigać się, kto pierwszy wzniesie wioskę, zaproponowałam, że gramy tak długo, aż wszyscy wybudują 3 chatki. Jakie było moje zdziwienie, gdy dziecko, które skończyło swoją osadę, zamiast się nudzić i/lub chełpić zwycięstwem, z radością podpowiadało pozostałym. Okazało się, że i do takiej formy gry maluchy chętnie wracają.

epoka kamienia junior

Kupno dodatku do „Domku” stało się pretekstem do jeszcze innej zabawy. Wyścig po najlepszy dom zastąpiliśmy po prostu budowaniem domu (zgodnie z regułami budowy) dla wylosowanego przyjaciela czy krewnego. Każdy, komu udało się spełnić oczekiwania swojego bohatera (co było w tych warunkach zadaniem dość trywialnym), mógł opowiedzieć o swoim domku i jego nowym mieszkańcu. Powstały cudne historie, na przykład o babci, która często zaprasza swoje wnuki – ma dla nich nawet rowerek w piwnicy – i która w swoim gabinecie, przy dużej bibliotece pisuje bajki dla dzieci.

gra domek na drzewie

„Cukierki”

Kolejny raz zaryzykowałam, pokazując „Cukierki” z Granny. Tutaj każdy z graczy tak dokłada swoje kafelki z cukierkami, by połączyć jak najwięcej połówek łakoci i co za tym idzie – zgarnąć jak najwięcej punktów. Jedyna zmianą, jaką zaproponowałam, to zbieranie punktów do jednej, wspólnej puli. Kombinowanie i wypatrywanie najlepszych miejsc, często z przyjaznym podpowiadaniem sobie, pochłonęło brzdące bez reszty.

gra cukierki

Rywalizacja: tak czy nie?

Ostatnio coraz częściej proponuję moim przedszkolakom takie właśnie mini zmiany i bardzo mnie cieszy to, co obserwuję. Dzieciaki podchodzą do grania jakby z większą lekkością. Ba! Syn, który przez wiele miesięcy unikał grania z lęku przed porażką, tudzież wycofywał się z rozgrywki zaraz po niefortunnym rzucie, coraz częściej dołącza do gry z siostrą lub nawet sam proponuje rozgrywkę.

I jakoś nie rodzi się we mnie obawa, że upośledzam moje dzieci, że wejdą w życie nieprzygotowane na konkurujący ze sobą świat. Widzę, że często chcą grać właśnie „bez wygrywania” – to termin stworzony przez nie – ale są i chwile, gdy przychodzą, żądając gry na „prawdziwych zasadach”. Sądzę, że po prostu świetnie wyczuwają swoje potrzeby. Wierzę, że któregoś dnia poproszą o szczyptę rywalizacji, a za nią kolejną i kolejną – wtedy, kiedy będą na nią bardziej gotowe…

Może nie ma co chodzić na skróty, upierając się, by już czterolatek grał jak dorosły. Może odpuśćmy rywalizację – błogosławiąc jednocześnie za to, że czasy „rzuć kostką i przesuń pionek” są już za nami. Wykorzystując niesamowitą modę na planszówki, cieszmy się nimi niczym dziecko, rozkoszując się ich różnorodnością, a przede wszystkim czasem spędzanym z własnymi pociechami. Stać Was na to?

Autor: Redakcja, 8 grudnia 2017